wtorek, 7 lipca 2015

Dzień 12

Kolejny ranek na sałatkach z marketu. O godzinie 9:00 zatankowaliśmy motory i ruszyliśmy w drogę do Las Vegas. Po  około 50 milach jazdy highway'em zajechaliśmy na stację na kawę. Ze stacji ruszyliśmy dalej starą Route 66. Trasa wręcz kapitalna. Mało samochodów i cały czas prosto to w górę to w dół. Krajobraz pustynny i z każdą milą coraz wyższa temperatura. Zaczynaliśmy podróż w bluzach i długich spodniach a na koniec na krótko i cali spoceni. Po drodze zatrzymaliśmy się w kultowej stacji benzynowej jakich można znaleźć wiele na trasie. Kapitalna sceneria do pamiątkowych zdjęć. Dojechaliśmy do Kingsman gdzie opuściliśmy Route 66 i ruszyliśmy stanową 93 w kierunku Las Vegas. Kolejny przystanek zrobiliśmy 20 mil przed tamą Hoover'a. Zjedliśmy standardowego amerykańskiego hamburger'a i frytki. Może i żarcie dobre ale już wszyscy mamy przesyt fastfood'ów a z innym żarciem na trasie raczej słabo. Po posiłku ruszyliśmy do tamy. Temperatura sięgała zenitu. Nawet szybsza jazda nie pomagała. Po dojechaniu na miejsce dziewczyny stwierdziły, że wolą pozostać w klimatyzowanej restauracji niż chodzić w tym słońcu więc poszliśmy zwiedzić tamę z Wojtkiem i Piotrem. Decyzja dziewczyn nie była zbyt trafna bo wewnątrz tamy panuje przyjemny chłód i dało się nieźle wypocząć. Po powrocie założyliśmy kaski (tama jest na granicy Nevady i Arizony a w Nevadzie obowiązują kaski) i ruszyliśmy do Las Vegas, od którego dzieliło nas 30 mil. Po około 15 milach nawigacja wprowadziła nas w miasto i ostatnie 15 mil jechaliśmy od świateł do świateł. Po prostu masakra. Po dotarciu do hotelu Flamingo odpoczęliśmy i o 21:00 wyszliśmy do miasta.

Dzień 11

Na śniadanko jak zwykle sałatki z pobliskiego marketu. Po śniadaniu wyjechaliśmy zwiedzić Sedonę oraz Slide Rock State Park. Jola postanowiła zostać w Williams więc pojechaliśmy w piątkę.
Sedona jest położona niedaleko Red Rock Country i kaniony Oak Creek. Tereny te ze względu na ich unikalny charakter są wykorzystywane przez filmowców do kręcenia westernów. Do miasta było jakieś 60 mil. Najpierw 30 mil na wschód do Flagstaff a potem kolejne 30 na południe. Do Flagstaff prowadził zwykły highway ale droga od Flagstaff to niezliczone serpentyny w przepięknych krajobrazach. Zanim dotarliśmy do miasta trafiliśmy do parku Slide Rock. Cena biletu dla motocykla to 10$. Park położony jest nad rzeką Oak Creek, która płynie korytem wyżłobionym w skałach. Na obu brzegach masa ludzi. Wejście do wody nie należy do zbyt przyjemnych bo różnica temperatur powietrza (około 37 stopni) a wody jest dość duża. Wystarczy jednak chwila i już kąpiel staje się przyjemna ze względu na wszechobecny upał i brak cienia. Nad rzeką znaleźliśmy miejsce do skakania ze skały. Wysokość około 2 m więc szału nie robi ale głębokość też około 2 metrów więc dobrze, że nie wyżej bo połamalibyśmy nogi. Kawałek wyżej w górę rzeki jest naturalnie wyżłobiona w skałach ślizgawka, po której nie omieszkaliśmy zjechać. Dupa się trochę obija o kamienie ale są na tyle śliskie, że da się zjechać. Podejrzewam, że właśnie z tego odcinka park wziął swoją nazwę. Wracając na parking wstąpiliśmy na lody. Po lodach ruszyliśmy w dalszą drogę do Sedony. Obejrzeliśmy miasteczko z motorów i zajechaliśmy na obiad do restauracji meksykańskiej. Upał ciągle był niesamowity więc z przyjemnością usiedliśmy w cieniu. Andzia z Elką zamówiły bardzo ostrą chumichangę, Ostrą chyba tylko po to by jej całej nie zjeść. W trakcie obiadu Piotr wynalazł inną trasę powrotną. W teorii miała być dłuższa o 15 mil ale za to tylko 3 mile miały być highway'em a reszta serpentynami. Ruszyliśmy w drogę. Gdy tylko wyjechaliśmy z Sedony zaczęło kropić. Niebo przed nami nie wróżyło nic dobrego więc przebraliśmy się w nasze kondony. Skończyło się na kilku kroplach i kilka mil dalej niebo się rozpogodziło więc kolejny postój i ściąganie kondonów. Po naszej lewej było widać jak z chmur leje się dosłownie ściana wody na pobliskie zbocza górskie. Po kilkudziesięciu milach dotarliśmy w końcu do serpentyn. Widoki zapierające dech w piersiach ale po kilku milach znowu highway. Mieliśmy już serdecznie dość jazdy i z niecierpliwością oczekiwaliśmy Williams. W pewnym momencie Piotr (motor z nawigacją) powiedział nam, że do domu zostało 20 mil z hakiem. Po kilku milach na znaku ujrzeliśmy "Williams 43 mile". Na ostatnie 20 mil wjechaliśmy w strefę chłodnego powietrza. Ze skrajności w skrajność. Przez cały dzień leciał nam pot po dupie a na koniec wszyscy zmarźli. Okazało się, że droga powrotna była 2 razy dłuższa i przejechaliśmy 120 mil. Miałem wrażenie, że zamiast nawigacji Piotr użył starych indiańskich map.

W Williams zajechaliśmy do sklepu po fajki i resztę wieczoru spędziliśmy na naszej loży szyderców, z której oglądaliśmy paradę, pijąc pozostałe zapasy browara.

niedziela, 5 lipca 2015

Dzień 10

Na śniadanie zjedliśmy sałatki warzywne i owoce zakupione w lokalnym markecie. Około godziny 9:00 ruszyliśmy w podróż do Grand Canyon. Do przejechania mieliśmy około 60 mil. Podróż minęła spokojnie. Po obejrzeniu kanionu z głównego punku widokowego pojechaliśmy na Desert View oddalone o 13 mil na wschód. W drodze powrotnej zaczęła się paprać pogoda więc ubraliśmy się w nasze kondony przeciwdeszczowe. Kiedy rozpadało się na dobre zatrzymaliśmy się na steka w lokalnej restauracji. Mężczyźni zamówili sobie 24 uncjowego steka a kobiety 8 uncjowego. To co kelner podał nam do stołu powaliło nas na kolana. Nikt z nas nie wiedział ile to jest 24 uncje więc kopary nam opadły na widok olbrzymiego kawałka mięcha na talerzu. Muszę przyznać, że udało mi się zjeść całość ale nie dałem już rady wciągnąć kukurydzy i ziemniaka. Położyliśmy brzuchy na zbiorniki paliwa i ruszyliśmy do motelu. Po drodze na zmianę, lało, wiało i padało. Przed samym Williams już ładnie przeschliśmy. Kiedy tylko przekroczyliśmy granicę miasta luneło tak, że na nowo zmokliśmy. Od razu pojechaliśmy do sklepu aby uzupełnić zapasy browaru.

Na tle kanionu

Kierowcy Wróbel Riders
Andzia w standardowym uniformie Wróbel Riders

Dzień 9

Williams jest dość nie typowym miasteczkiem bo bardzo przypomina europejskie miasteczka turystyczne. Większość miast w USA jest podzielona na bloki czyli obszary pomiędzy kolejnymi przecznicami. Na pewno jest to funkcjonalne ale nie dla kogoś kto chce chodzić pieszo. Z reguły od motelu do najbliższego baru jest kilka kilometrów więc bez motoru ani rusz. Williams jest pod tym względem dużo lepszym miasteczkiem. Przy głównej ulicy jest pełno moteli, sklepów z pamiątkami i restauracji. 

W planach mieliśmy udać się do Grand Canyon'u ale najpierw chcieliśmy odwiedzić sklep z elektroniką aby zakupić kamerkę. Niestety najbliższy taki sklep był w Flagstaff (30 mil). Pojechaliśmy tam rano, zrobiliśmy zakupy i o 11:30 byliśmy ponownie w Williams. Dowiedzieliśmy się, że z okazji Dnia Niepodległości o godzinie 15:00 planowana jest parada wzdłuż ulicy, przy której mieszkaliśmy. Aby nie pędzić na wariata do Grand Canyon'u odłożyliśmy tą wyprawę na następny dzień. Rozsiedliśmy się na kanapach przy ulicy i popijając browary oczekiwaliśmy parady. W końcu browary się pokończyły więc pojechaliśmy do sklepu po whisky. Parada rozpoczęła się gdzieś koło 7:00 więc byliśmy już całkiem wesolutcy. Trwała około 2 godzin więc po paradzie poszliśmy spać. 

Dzień 6,7,8

Zdecydowaliśmy się dojechać jak najszybciej do miasteczka Williams w Arizonie. Trasę około 820 mil podzieliliśmy na 3 odcinki. Przez kolejne 3 dni wstawaliśmy o 4:00 rano, wyjeżdżaliśmy o 5:00 i jechaliśmy około 300 mil. Pierwsze 200 mil staraliśmy się robić highway'ami. Tak wcześnie rano na drodze były sporadyczne ciężarówki więc cisneliśmy około 90 mil na godzinę. Z reguły dojeżdżaliśmy w okolicach godziny 13:00, szukaliśmy motelu i kładliśmy się spać. Po odespaniu wczesnej pobudki szliśmy na obiad i browary.
Któregoś takiego dnia zatrzymaliśmy się na kawę na stacji paliw. Okazało się, że stacja jest zamknięta i opuszczona. Na stacji spał jakiś koleś przykryty brezentem. Hałas motocykli go obudził. Podszedłem do niego z piwem i zapytałem co tu robi. Okazało się, że idzie na pieszo do Kolorado i jest już 32 dni w podróży.

Ostatniego dnia tego odcinka w drodze z Grants do Williams nawalił nasz motocykl. Już wcześniej zapalała się kontrolka od ładowania ale gasła po kilku kilometrach. W końcu jak się zapaliła to już nie zgasła. Zrobiliśmy około 30 mil na samym akumulatorze. Harley ma wskaźnik napięcia akumulatora na pulpicie więc jak napięcie spadło do 8 V to postanowiłem zjechać z trasy przy najbliższej miejscowości. Miasteczko Holbrook położone jakieś 100 mil od Flagstaff. Na stacji paliw starsza kobieta się szukaniem serwisu, który mógłby naprawić nasz motocykl. Okazało się, że ostatni mechanik, który ogarniał temat motocykli zmarł kilka lat temu. Po skontaktowaniu się z Eagleriders postanowiliśmy zamówić lawetę i przetransportować motor do Flagstaff gdzie Eagleriders ma swój punkt serwisowy. W oczekiwaniu na lawetę podjęliśmy decyzję, że reszta może jechać dalej i spotkamy się w serwisie. W Wojtka motorze brakowało tylnych świateł więc też chcieli odwiedzić serwis. 10 minut po wyjeździe Wojtka i Piotra dojechała laweta. Kierowcą był 55 letni sympatyczny gość syn polskiej żydówki i rosyjskiego żyda, którzy wyemigrowali do USA. Reszta jego rodziny, która pozostała w Polsce została wymorodowana przez rosjan i niemców. Po zapakowaniu motoru na lawetę odwiedziliśmy szefa firmy w pobliskim warsztacie. Tam uzgodniliśmy cenę, zapłaciliśmy i ruszyliśmy w drogę. Nasz kierowca okazał się strasznym gadułą. Opowiedział nam historię swojego życia, życia jego szefa i początków miasta Holbrook. Gadał tak fajnie, że zamiast zawieść nas do Flagstaff pojechał aż do Williams więc musieliśmy się wracać 30 mil. W punkcie Eagleriders przyjął nas niemiec, który stwierdził, że da nam inny motocykl bo naprawa zajmie zbyt dużo czasu. Dostaliśmy trochę nowszą wersję więc nie oponowaliśmy. Wojtkowi wymienili bezpiecznik i pojechaliśmy do Williams na zasłużony odpoczynek.