wtorek, 7 lipca 2015

Dzień 11

Na śniadanko jak zwykle sałatki z pobliskiego marketu. Po śniadaniu wyjechaliśmy zwiedzić Sedonę oraz Slide Rock State Park. Jola postanowiła zostać w Williams więc pojechaliśmy w piątkę.
Sedona jest położona niedaleko Red Rock Country i kaniony Oak Creek. Tereny te ze względu na ich unikalny charakter są wykorzystywane przez filmowców do kręcenia westernów. Do miasta było jakieś 60 mil. Najpierw 30 mil na wschód do Flagstaff a potem kolejne 30 na południe. Do Flagstaff prowadził zwykły highway ale droga od Flagstaff to niezliczone serpentyny w przepięknych krajobrazach. Zanim dotarliśmy do miasta trafiliśmy do parku Slide Rock. Cena biletu dla motocykla to 10$. Park położony jest nad rzeką Oak Creek, która płynie korytem wyżłobionym w skałach. Na obu brzegach masa ludzi. Wejście do wody nie należy do zbyt przyjemnych bo różnica temperatur powietrza (około 37 stopni) a wody jest dość duża. Wystarczy jednak chwila i już kąpiel staje się przyjemna ze względu na wszechobecny upał i brak cienia. Nad rzeką znaleźliśmy miejsce do skakania ze skały. Wysokość około 2 m więc szału nie robi ale głębokość też około 2 metrów więc dobrze, że nie wyżej bo połamalibyśmy nogi. Kawałek wyżej w górę rzeki jest naturalnie wyżłobiona w skałach ślizgawka, po której nie omieszkaliśmy zjechać. Dupa się trochę obija o kamienie ale są na tyle śliskie, że da się zjechać. Podejrzewam, że właśnie z tego odcinka park wziął swoją nazwę. Wracając na parking wstąpiliśmy na lody. Po lodach ruszyliśmy w dalszą drogę do Sedony. Obejrzeliśmy miasteczko z motorów i zajechaliśmy na obiad do restauracji meksykańskiej. Upał ciągle był niesamowity więc z przyjemnością usiedliśmy w cieniu. Andzia z Elką zamówiły bardzo ostrą chumichangę, Ostrą chyba tylko po to by jej całej nie zjeść. W trakcie obiadu Piotr wynalazł inną trasę powrotną. W teorii miała być dłuższa o 15 mil ale za to tylko 3 mile miały być highway'em a reszta serpentynami. Ruszyliśmy w drogę. Gdy tylko wyjechaliśmy z Sedony zaczęło kropić. Niebo przed nami nie wróżyło nic dobrego więc przebraliśmy się w nasze kondony. Skończyło się na kilku kroplach i kilka mil dalej niebo się rozpogodziło więc kolejny postój i ściąganie kondonów. Po naszej lewej było widać jak z chmur leje się dosłownie ściana wody na pobliskie zbocza górskie. Po kilkudziesięciu milach dotarliśmy w końcu do serpentyn. Widoki zapierające dech w piersiach ale po kilku milach znowu highway. Mieliśmy już serdecznie dość jazdy i z niecierpliwością oczekiwaliśmy Williams. W pewnym momencie Piotr (motor z nawigacją) powiedział nam, że do domu zostało 20 mil z hakiem. Po kilku milach na znaku ujrzeliśmy "Williams 43 mile". Na ostatnie 20 mil wjechaliśmy w strefę chłodnego powietrza. Ze skrajności w skrajność. Przez cały dzień leciał nam pot po dupie a na koniec wszyscy zmarźli. Okazało się, że droga powrotna była 2 razy dłuższa i przejechaliśmy 120 mil. Miałem wrażenie, że zamiast nawigacji Piotr użył starych indiańskich map.

W Williams zajechaliśmy do sklepu po fajki i resztę wieczoru spędziliśmy na naszej loży szyderców, z której oglądaliśmy paradę, pijąc pozostałe zapasy browara.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz